Cyclo-mania to zaburzenie psychiczne przenoszone droga naśladownictwa, charakteryzujące się występowaniem u chorego natrętnych myśli o podróżach rowerowych oraz obsesji na punkcie pedałowania. Osoby dotknięte tym zaburzeniem odczuwają wewnętrzny przymus kręcenia korbą, który niezaspokojony, wywołuje autoagresję i napady paniki, a w dłuższym okresie nawet depresję. Według większości specjalistów, choroba ta jest nieuleczalna.
Winterson
"There are times when it will go so wrong that
you will barely be alive, and times when you realise that
being barely alive, on your own terms, is better than
living a bloated half-life on someone else`s terms"
Jeanette Winterson
you will barely be alive, and times when you realise that
being barely alive, on your own terms, is better than
living a bloated half-life on someone else`s terms"
Jeanette Winterson
piątek, 30 lipca 2010
Oxl
Z Dupaviku wyjechalismy we mgle. Widocznosc malala z kilometra na kilometr. Ze 100 zmniejszyla sie do max. 50 m.
Zdecydowalismy sie na skrot przelecza Oxl. Trasa widokowa, ale co z tego skoro mgla jak mleko. Mielismy zaoszczedzic okolo 50 km, ale nasz skrot mial jedna wade, byl dosc stromy - 17%. To sporo dla rowerzysty, tym bardziej tak obciazonego sakwami jak my. Poza tym skonczyl sie asfalt i pojawilo sie blotko.
Mimo wszystko postanowilem rzucic wyzwanie tej przeleczy i jechac bez prowadzenia.
Udalo sie, ale serce walilo jak mlot, a puls bil niczym oszalaly.
W pewnym momencie postanowilem nagrac sie na aparat i pochwalic swoja wytrwaloscia. Potem okazalo sie, ze to tylko polowa i trzeba dalej podjezdzac. We mgle stracilem calkowicie orientacje na jakiej jestem wysokosci.
Na gorze bylo tak zimno, ze mokry polar pokryl sie szronem.
Potem bylo juz tylko lepiej. Zrobilo sie cieplo i zielono. Wjechalismy do doliny w poblizu Egilstadir, gdzie sie zatrzymalismy.
Stan licznika 94 km.
Dzis wjezdzamy w Interior do Askji.
Mam problem z palcami. Dretwieja mi. Lukasz mowi, ze slabe krazenie.
Regulacja hamulcow w tym stanie to mordega.
Pzdr
czwartek, 29 lipca 2010
I love Iceland!
Wjechalismy w fjordy wschodnie. Teren zrobil sie gorzysty, a odcinki interwalowe: zjazd, podjaz i tak w kolko, az w glowie sie kreci.
Nasz cel to Dupavik, to znaczy Diupivogur, ale Dupavik brzmi lepiej, wiec tak ta wioske nazywamy.
I gdy tak sobie jedziemy do tej osady - jest chlodno, mglisto i pachnie siarka - Lukasz z tylu wola: stop, zatrzymaj sie!
Rozgladam sie i nic nie widze: jakies pole i waz z ktorego leci woda. Rozgladam sie dalej, az tu nagle wychodzi dwoch Islandczykow w szlafrokach. Na szczerym polu! O co chodzi?!
Okazuje sie, ze za skarpa stoja dwie wielkie wanny z goraca i czysta woda.
Jak to zobaczylismy, to odebralo nam mowe.
Stoimy tak spoceni, zmeczeni, a obok nas jacuzzi z goraca woda.
Szybko sie rozbijamy, potem cos tam gotujemy i czekamy az jakas rodzinka skonczy kapiel.
Po godzinie, moze dwoch wskakujemy do srodka i zaczynamy celebracje.
Ile bylu ochow i achow, ile przymiotnikow padlo by opisac te stany uniesienia i blogosci...
Lezelismy tak do w pol do 3 w nocy.
Rano powtorzylismy rytual jeszcze raz i pozegnalismy sie z tym miejscem nie bez zalu.
Dzis daleko nie zajedziemy, ale jestesmy spelnieni, wiec to nie problem.
Wczoraj zrobilismy 104 km.
Interior za 2 dni. Cel Askja!
Pzdr
Nasz cel to Dupavik, to znaczy Diupivogur, ale Dupavik brzmi lepiej, wiec tak ta wioske nazywamy.
I gdy tak sobie jedziemy do tej osady - jest chlodno, mglisto i pachnie siarka - Lukasz z tylu wola: stop, zatrzymaj sie!
Rozgladam sie i nic nie widze: jakies pole i waz z ktorego leci woda. Rozgladam sie dalej, az tu nagle wychodzi dwoch Islandczykow w szlafrokach. Na szczerym polu! O co chodzi?!
Okazuje sie, ze za skarpa stoja dwie wielkie wanny z goraca i czysta woda.
Jak to zobaczylismy, to odebralo nam mowe.
Stoimy tak spoceni, zmeczeni, a obok nas jacuzzi z goraca woda.
Szybko sie rozbijamy, potem cos tam gotujemy i czekamy az jakas rodzinka skonczy kapiel.
Po godzinie, moze dwoch wskakujemy do srodka i zaczynamy celebracje.
Ile bylu ochow i achow, ile przymiotnikow padlo by opisac te stany uniesienia i blogosci...
Lezelismy tak do w pol do 3 w nocy.
Rano powtorzylismy rytual jeszcze raz i pozegnalismy sie z tym miejscem nie bez zalu.
Dzis daleko nie zajedziemy, ale jestesmy spelnieni, wiec to nie problem.
Wczoraj zrobilismy 104 km.
Interior za 2 dni. Cel Askja!
Pzdr
środa, 28 lipca 2010
W poszukiwaniu campu
Nad ranem przywital nas dziwny dzwiek kosiarki. Zaskoczony wyjrzalem przez namiot i kogo zobaczylem? Dwoch swirusow z Dani, na swoich rumakach! Zadowoleni i usmiechnieci od ucha do ucha, jak zwykle...
Wyruszylismy z Skaftafell z nadzieja, ze dojedziemy do Hofn, miasta polozonego na poludniowo-wschodnim krancu wyspy. Wiedzielismy tylko jedno, ze do Hofn jest ponad setka i zakladalismy raczej, ze rozbijemy sie gdzies tuz przed. Ale jak, jesli przez ostatnie 40 km przy drodze prowadzi plot?!
W lekkiej desperacji postanowilismy zajechac do jakiegos domku. Wybralismy taki niepozorny, czerwony.
Siedzi jakas gruba baba. To ja do niej: "hi, do you speak english?" A ona sie odwraca i idzie po kogos. Wychodzi mloda dziewczyna i sobie rozmawiamy: cos o sklepie, cos o gotowaniu. Po niej wychodzi zgarbiony starzec i podaje mi reke, mamrotajac cos pod nosem. Od dziewczyny dowiadujemy sie, ze to Konrad i jest czubkiem, to znaczy niesprawny umyslowo (pzdr dla Ewki:). O dziwo Lukasz swietnie sie z nim dogaduje. Az nagle ja mowie do Konrada "Poland", a dziewczyna na to to wy jestescie z Polski?! Ja tez! No to super - pomyslalem - jestesmy w domu: bedzie darmowy chleb i jakis nocleg.
Szybko z tego bledu wyprowadzil mnie szef, ktory zajechal z piskiem opon i powiedzial, ze nie ma tu zadnego campingu i zebysmy sobie poszukali "other place", bo tu jest dom wariatow! Konrad byl zdecydowanie milszy.
Nice, do "other place" bylo ponad 30 km, a na zegarze 20.
Nie bylo jednak wyjscia, Lukasz wzial jakies anaboliki i ruszylismy dalej i tylko dzieki dobrej pogodzie dojechalismy w koncu do Hofn, skad zreszta pisze.
Tego dnia zrobilismy 135 km. Pozdrowienia dla Oli i Kai.
Wyruszylismy z Skaftafell z nadzieja, ze dojedziemy do Hofn, miasta polozonego na poludniowo-wschodnim krancu wyspy. Wiedzielismy tylko jedno, ze do Hofn jest ponad setka i zakladalismy raczej, ze rozbijemy sie gdzies tuz przed. Ale jak, jesli przez ostatnie 40 km przy drodze prowadzi plot?!
W lekkiej desperacji postanowilismy zajechac do jakiegos domku. Wybralismy taki niepozorny, czerwony.
Siedzi jakas gruba baba. To ja do niej: "hi, do you speak english?" A ona sie odwraca i idzie po kogos. Wychodzi mloda dziewczyna i sobie rozmawiamy: cos o sklepie, cos o gotowaniu. Po niej wychodzi zgarbiony starzec i podaje mi reke, mamrotajac cos pod nosem. Od dziewczyny dowiadujemy sie, ze to Konrad i jest czubkiem, to znaczy niesprawny umyslowo (pzdr dla Ewki:). O dziwo Lukasz swietnie sie z nim dogaduje. Az nagle ja mowie do Konrada "Poland", a dziewczyna na to to wy jestescie z Polski?! Ja tez! No to super - pomyslalem - jestesmy w domu: bedzie darmowy chleb i jakis nocleg.
Szybko z tego bledu wyprowadzil mnie szef, ktory zajechal z piskiem opon i powiedzial, ze nie ma tu zadnego campingu i zebysmy sobie poszukali "other place", bo tu jest dom wariatow! Konrad byl zdecydowanie milszy.
Nice, do "other place" bylo ponad 30 km, a na zegarze 20.
Nie bylo jednak wyjscia, Lukasz wzial jakies anaboliki i ruszylismy dalej i tylko dzieki dobrej pogodzie dojechalismy w koncu do Hofn, skad zreszta pisze.
Tego dnia zrobilismy 135 km. Pozdrowienia dla Oli i Kai.
W krainie lodowca
Najpierw cos o Internecie. Zdobyc dostep do sieci tutaj to naprawde nielatwa sprawa. Poza tym trzeba za taka przyjemnosc slono placic, zreszta jak za wszystko na Islandii.
Do rzeczy. Z Kirku, z powodu deszczu wyruszylismy dopiero po 14 i tego dnia bylismy w stanie zrobic jedynie/az 85 km. Staramy sie trzymac naszej sredniej setki, zeby zrobic zapas przed interiorem, bo kto wie jaka tam jest pogoda...
Na tej trasie ukazala nam sie przepiekna sceneria. Czarna pustynia pokryta pylem wulkanicznym, a potem sam jegomosc lodowiec - Vatnajokull - najwiekszy lodowiec srodladowy w Europie i trzeci na swiecie. Jego blekitno-szare jezory wylewaly sie tuz przy drodze, nieomal na wyciagniecie reki. Tak przynajmniej sie wydawalo z perspektywy kiepsko wypoczetego rowerzysty.
Tej nocy spalismy na dziko, niedaleko lodowca. W nocy temperatura spadla do plus 5 stopni, ale w namiocie bylo cieplo i przytulnie.
Do rzeczy. Z Kirku, z powodu deszczu wyruszylismy dopiero po 14 i tego dnia bylismy w stanie zrobic jedynie/az 85 km. Staramy sie trzymac naszej sredniej setki, zeby zrobic zapas przed interiorem, bo kto wie jaka tam jest pogoda...
Na tej trasie ukazala nam sie przepiekna sceneria. Czarna pustynia pokryta pylem wulkanicznym, a potem sam jegomosc lodowiec - Vatnajokull - najwiekszy lodowiec srodladowy w Europie i trzeci na swiecie. Jego blekitno-szare jezory wylewaly sie tuz przy drodze, nieomal na wyciagniecie reki. Tak przynajmniej sie wydawalo z perspektywy kiepsko wypoczetego rowerzysty.
Tej nocy spalismy na dziko, niedaleko lodowca. W nocy temperatura spadla do plus 5 stopni, ale w namiocie bylo cieplo i przytulnie.
poniedziałek, 26 lipca 2010
Long long way
Dzis padl rekord: 125 km! Nie dlatego ze chcielismy, ale nie bylo wyjscia po prostu.
Trasa wygladala mniej wiecej tak; Dyrholay, czyli skalne nabrzeze, a potem Vik, gdzie na campie wykapalismy sie na wariata, to znaczy nie placac i zjedlismy w zamknietym cieplym pomieszczeniu. Nawet nie wyobrazacie sobie, jaka to przyjemnosc wziac prysznic po kilku dniach!
A potem, a potem sie zaczelo... Za Vik byl odcinek 72 km bez cywilizacji, zadnego domu, zadnej stacji, pustkowie...
Nie pozostalo nic innego jak jechac dalej, do konca..
Tak wiec jechalismny. Odcinek deszczu, potem suszarka na wietrze i tak na przemian. Ostatnie kilometry jechalismy jak pijani i wreszcie w deszczu dotarlismu do Kirku.
Pzdr
Na szlaku
Rozbilismy sie na dziko, kolo jakiegos boiska i dzien zaczal sie naprawde dobrze. Bylo dosc cieplo i wiatr jakby odpuscil. Poza tym zmienilo sie otoczenie. Pojawily sie gorki i wodospady. Przy jednym w koncu przenocowalismy. Po drodze spotkalismy 2 Dunczykow na motorowerach - prawdziwi wariaci. Scigalismy sie z nimi i nawet na krotko mielismy mala przewage. W koncu nas jednak dogonili i rozstalismy sie w pokoju.
Mimo wszystko bylismy dumni, bo tego dnia zrobilismy 104 km!
Chrzest
Pierwszy dzien w trasie moze okazac swie najgorszym, choc kto wie...
Po opuszczeniu cieplego mieszkania u Tomka, wyruszylismy dalej i od razu poznalismy ta ciemna strone Islandii.
Na odcinku 40 km dopadl nas deszcz i wiatr. Trzeba przyznac wybuchowa mieszanka!
Dodatkowo pojawily sie podjazdy, na ktorych 10 km/h to nie lada sukces.
Tego dnia udalo nam sie zrobic jedynie 70km , ale wierzcie mi, to i tak sporo!
piątek, 23 lipca 2010
Welcome to Iceland
Wylądowaliśmy!
Rowery całe, bagaże całe. Tak wiec wszystko w porządku.
Nasze maszyny składalismy 3 godziny, niestety poza lotniskiem, bo na hali przylotow był zakaz.Potem z jedna sakwa pojechalismy do Hafnarfjordur, jakies 40/50 km od Keflaviku, gdzie wyladowalismy.
Kolega z Polski - Tomek - uzyczyl nam swojej goscinnosci, zabierajac reszte sakiew i kartony. Noc zakonczylismy u niego jak prawdziwi sportowcy, czyli wodeczka, swojskiej roboty...
Oczywiscie wszystko symbolicznie, bo rano musielismy wczesnie wstac.Pakujac sie, stwierdzilem, ze mam za duzo jedzenia i chyba bedziemy nim handlowac, najlepiej na interiorze ze wzgledu na wysoka marze.
Pogoda zmienna, troche deszczu, troche wiatru, troche slonca. W tej chwili pochmurnie. Zgodnie z tym co mowil Tomek przed naszym przyjazdem byly 2 tygodnie cieplego lata, nawet 20 stopni. Anomalia!środa, 21 lipca 2010
Przygotowania
Jest 1 w nocy, o 6 rano pobudka. Sakwy spakowane, nie jestem pewien czy czegos nie zapomnialem...ale nie bede sie zadreczal o tej porze.
Rower spakowany, kosztowalo nas to kilka godzin!, a efekt będzie widoczny dopiero w Keflaviku, miejmy nadzieje, ze nie beda sie bawic naszymi kartonami w berka.
O nadziejach dlugo by pisac, ale pozno wiec darujmy sobie.
Przed nami trudny dzien, ale jak nie pogubia bagazu i rower dotrze calo, to ruszamy z kopyta!
Do zobaczenia!!!
środa, 14 lipca 2010
Trasa wyprawy
Łukasz sporządził mapkę, którą wykupił od amerykanskiego wywiadu. Amerykanie notabene skolonizowali Isalndie znacznie wczesniej od nas:(
Jak widac nie robimy całej pętli, ale w zamian za to pakujemy się w Interior.
Dla niewtajemniczonych interior, czyli środek, to taka pustynia z lodowcami i ulewami na miarę pory deszczowej. Dziwna ta pustynia... Nie ma tam "twardych" dróg i trzeba przechodzić przez rzeki. Teren w zasadzie bezludny, poza nielicznymi wariatami z plecakami, na rowerach i terenowych pojazdach z kołami mojej wysokosci...
Być na Islandii jednak i nie zaliczyć interioru, to tak jak ... zreszta niech kazdy wpisze co chce, bo mi brzydkie mysli przychodza do glowy.
Ruszamy z Keflaviku na wschód, a potem w górę i na zachód.
Plan oczywiście może ulec zmianie. Pogody się nie wybiera. To po pierwsze. Po drugie, kondycja fizyczna. Niby jest, ale kto wie, może po drodze się zgubi? Po trzecie, jeżeli odkryjemy w poblizu jakies miejsce warte zobaczenia, to zacisniemy zeby i z pewnością pojdziemy za glosem serca. Po czwarte wreszcie, jak się wkręcimy w fotografowanie, w szczególności Łukasz, który z aparatem w ręku, zapomina o bozym świecie, to różnie moze być...
W kazdym badz razie jakies korekty pojawia się na pewno.
CDN.
wtorek, 13 lipca 2010
Islandia 2010 - Wprowadzenie
Czas na punkt programu.
Islandia - kraina pokryta lodem i lawą, gdzie rządzą dwa żywioły: deszcz i wiatr.
Z drugiej strony dwóch wariatów, nijaki Łukasz Kowalkowski i ja - Marcin Punpur. Obaj, wprawdzie nie w pełni władz umysłowych, ale za to pełni wiary, postanowiliśmy skolonizować tą egzotyczną dla nas - ludzi cywilizowanych - wyspę.
Jak przystało na prawdziwych konkwistadorów jesteśmy ambitni i pazerni na przygodę.
Początek wyprawy 22 lipca, koniec 16 sierpnia, a więc 25 dni sportowej walki i celebracji dzikiej przyrody.
Plan - 2500 km, co daje średnią 100 km dziennie. Biorąc pod uwagę wiatr wiejący czasami do 100 km/h pomysł naprawdę wariacki, ale co pokazały inne ekipy wykonalny.Tym bardziej, ze sprzęt mamy dobry, a hartu ducha nam nie brakuje.
Co do kondycji, to jak mawia moja mama, wyjdzie w praniu:)
Żadnych pensjonatów, kempingów, czy innych callserfingów. Tylko namiot, ewentualnie czerwone emergency houses, o ile zajdzie taka potrzeba.
Chcemy zmierzyć się z Islandią bez pośredników i żyć przez te 25 dni jak dawni Vikingowie, żywiąc się trawą, mchami i upolowanymi tubylcami, których języka, jak przystało na prawdziwych konkwistadorów, oczywiście nie znamy.
CDN.
Islandia - kraina pokryta lodem i lawą, gdzie rządzą dwa żywioły: deszcz i wiatr.
Z drugiej strony dwóch wariatów, nijaki Łukasz Kowalkowski i ja - Marcin Punpur. Obaj, wprawdzie nie w pełni władz umysłowych, ale za to pełni wiary, postanowiliśmy skolonizować tą egzotyczną dla nas - ludzi cywilizowanych - wyspę.
Jak przystało na prawdziwych konkwistadorów jesteśmy ambitni i pazerni na przygodę.
Początek wyprawy 22 lipca, koniec 16 sierpnia, a więc 25 dni sportowej walki i celebracji dzikiej przyrody.
Plan - 2500 km, co daje średnią 100 km dziennie. Biorąc pod uwagę wiatr wiejący czasami do 100 km/h pomysł naprawdę wariacki, ale co pokazały inne ekipy wykonalny.Tym bardziej, ze sprzęt mamy dobry, a hartu ducha nam nie brakuje.
Co do kondycji, to jak mawia moja mama, wyjdzie w praniu:)
Żadnych pensjonatów, kempingów, czy innych callserfingów. Tylko namiot, ewentualnie czerwone emergency houses, o ile zajdzie taka potrzeba.
Chcemy zmierzyć się z Islandią bez pośredników i żyć przez te 25 dni jak dawni Vikingowie, żywiąc się trawą, mchami i upolowanymi tubylcami, których języka, jak przystało na prawdziwych konkwistadorów, oczywiście nie znamy.
CDN.
wtorek, 6 lipca 2010
Scandia Maraton
W ramach skromnych przygotowań do wyprawy na Islandie, którą niniejszym spojluje, wziąłem udział w dwóch maratonach rowerowych Scandii.
Wynik nie poraża, bo w Olsztynie byłem 172 na około 300 uczestników na dystansie bodajże 54 km, a w Sopocie 220 na 370 startujacych na 44 km. Biorąc pod uwage, ze wczesniej jeździłem z reguły w niedziele i święta:) to i tak nieźle!
Poza tym warto dodac, tak dla poprawienia wizerunku, ze maraton w Sopocie był oceniony na 4 stopien trudności (max. to chyba 5)i rzeczywiście ze wzgledu na ilosc podjazdów i technicznych zjazdów był dosc trudny.
Co do wrażeń. Jestem zdania, ze najlepszą częścią maratonu jest jego koniec:) W tym sensie maraton jest zaprzeczeniem wyprawy rowerowej jako takiej, w której liczy się droga, a nie meta. Z drugiej strony znam takich, którzy z wyprawy rowerowej robią maraton...
Nie oznacza to oczywiście, że ściganie się z innymi jest bezsensu. Wprost przeciwnie. Jeśli ci inni dodatkowo jadą wolniej od nas, to frajda jest przednia:)
Z pewnego punktu widzenia jednak maraton to wyścig skierowany przede wszystkim dla pobudzonych samców alfa, którzy walczą o dominację w stadzie i uznanie samiczek.
Mi sie w kazdym razie nie udało, ale chyba było warto...
Wynik nie poraża, bo w Olsztynie byłem 172 na około 300 uczestników na dystansie bodajże 54 km, a w Sopocie 220 na 370 startujacych na 44 km. Biorąc pod uwage, ze wczesniej jeździłem z reguły w niedziele i święta:) to i tak nieźle!
Poza tym warto dodac, tak dla poprawienia wizerunku, ze maraton w Sopocie był oceniony na 4 stopien trudności (max. to chyba 5)i rzeczywiście ze wzgledu na ilosc podjazdów i technicznych zjazdów był dosc trudny.
Co do wrażeń. Jestem zdania, ze najlepszą częścią maratonu jest jego koniec:) W tym sensie maraton jest zaprzeczeniem wyprawy rowerowej jako takiej, w której liczy się droga, a nie meta. Z drugiej strony znam takich, którzy z wyprawy rowerowej robią maraton...
Nie oznacza to oczywiście, że ściganie się z innymi jest bezsensu. Wprost przeciwnie. Jeśli ci inni dodatkowo jadą wolniej od nas, to frajda jest przednia:)
Z pewnego punktu widzenia jednak maraton to wyścig skierowany przede wszystkim dla pobudzonych samców alfa, którzy walczą o dominację w stadzie i uznanie samiczek.
Mi sie w kazdym razie nie udało, ale chyba było warto...
Subskrybuj:
Posty (Atom)