Winterson

"There are times when it will go so wrong that
you will barely be alive, and times when you realise that
being barely alive, on your own terms, is better than
living a bloated half-life on someone else`s terms
"

Jeanette Winterson

poniedziałek, 29 października 2012

Mój tekst o Armstrongu, polecam!

Żegnaj Lance!

„Powiem to do ludzi, którzy mi nie wierzą: cyników i niedowiarków
Żal mi was. Przykro mi, że nie wierzycie w cuda"
L. Armstrong

Historia Lance Armstronga jest jak scenariusz amerykańskiego filmu  z morałem. Chłopak z biednej i rozbitej rodziny wspina się po szczeblach sportowej kariery by w końcu triumfować siedem razy z rzędu w najtrudniejszym wyścigu kolarskim – Tour De France (TdF). Jak by tego było mało w 1996 roku zdiagnozowano u niego raka jądra z przerzutami do płuc i mózgu. Mimo, że szanse na wyzdrowienie były niskie, Armstrong po dwóch operacjach chirurgicznych i kilku cyklach chemioterapii, wrócił do zdrowia, bijąc rekordy popularności jako sportowiec i filantrop. Tak narodziła się legenda.
Ameryka kocha takie historie i jest skłonna wiele wybaczyć swym superbohaterom. Dlatego też kiedy pojawiły się pierwsze zarzuty o doping, Armstrong miał licznych obrońców i powierników. Zresztą te pierwsze oskarżenia były mało wiarygodne, gdyż wytoczone przez byłych kolegów, na których również ciążyły zarzuty o doping (Floyd Landis, Tyler Hamilton). Poza tym dodatkowy problem nastręczała kuracja kolarza. Podczas leczenia choroby nowotworowej Armstrong otrzymywał duże dawki epogenu – leku stosowanego podczas i po chemioterapii, mającego przeciwdziałać anemii. Epogen ma działanie podobne do najbardziej chyba popularnego wśród kolarzy środku dopingującego, a mianowicie EPO (erytropoetyna). Substancja ta podnosi poziom czerwonych krwinek, odpowiedzialnych za transport tlenu, zwiększając tym samym wydolność organizmu. Jednakże próbki pobierane od 2001 roku (wiarygodne testy na EPO pojawiły się dopiero w 2000 roku) dawały wynik negatywny. I do pierwszego zakończenia kariery w 2005 roku (w 2008 wrócił znowu do kolarstwa, a obecnie startuje w triatlonach) mimo wielu testów mistrz był „czysty”.

Nagły zwrot akcji nastąpił jednak już wcześniej. W 2004 roku aresztowano Michele Ferrari, długoletniego opiekuna medycznego Armstronga i teamu US Postal pod zarzutem używania zakazanych środków dopingowych. Amerykanie zerwali umowę z Ferrari, jednak jego wyrok rzucił jeszcze większy cień podejrzeń na dokonania siedmiokrotnego zdobywcy TdF.
W 2012 roku sprawa znalazła wreszcie swój finał. Najpierw Armstrong wydał oświadczenie, że rezygnuje z dalszej walki na rzecz własnej niewinności i zrywa wspołprace z Amerykańską Agencją Antydopingową (USADA), godząc się tym samym z utratą siedmiu tytułów TdF. Następnie ta sama Agencja przekazała 200-stronnicowy raport pełen dowodów i zeznań świadków, w którym padło często powtarzane w relacjach prasowych zdanie, że „US Postal Team prowadził najbardziej wyrafinowany, sprofesjonalizowany i efektywny program dopingowy, jaki kiedykolwiek widział sport”. Cynicy doszli do wniosku, że Armstrong podszedł do dopingu równie ambitnie i profesjonalnie jak do jazdy rowerem i walki z rakiem, doprowadzając cały proceder do perfekcji.
Zarzuty wobec Armstronga nie ograniczały się jednak wyłącznie do brania zakazanych środków, ale obejmowały także wywieranie presji wobec kolegów oraz swoisty proces „administrowania dopingiem”. Zdaniem USADA lider zespołu odgrywał wiodącą rolę w tej misternej konspiracji.
Oskarżony ciągle zaświadcza o swojej niewinności, jednak legenda została mocno nadszarpnięta.
Dlaczego przypadek Armstronga jest tak ciekawy i to nie tylko dla fanów kolarstwa, ale dla wszystkich którzy interesują się sportem i jego wymiarem społecznym? Z dwóch powodów. Po pierwsze Armstrong nie był wyłącznie kolarzem. Znana jest jego działalność publiczna jako prezesa fundacji na rzecz walki z rakiem – Livestrong. Dzis niektórzy szyderczo wyrzucają „v” z nazwy otrzymując w ten sposób „kłam mocno”. Fundacja jednak robi swoje, wspierając szczodrze badania nad chorobą nowotworową i jest to z pewnością duzy sukces Armstronga.
Po drugie doping to kwestia nie tak jednoznaczna jakby mogło się wydawać. Organizatorzy TdF nie podjęli jeszcze decyzji w sprawie odebrania zwycięstw amerykańskiemu kolarzowi. Być może  przyczyną jest fakt, że istnieje deficyt pretendentów do tego tytułu, gdyż potencjalni spadkobiercy żółtej koszulki też mają zarzuty. Dobry znajomy Armstronga - Marco Pantani został wykluczony w 1999, a w 2004 umarł z przedawkowania kokainy. Największy jego rywal Jan Ullrich z kolei został zdyskwalifikowany w 2002, a potem jeszcze raz w 2006 (słynna Operacja Puerto). Ostatnio natomiast przymusową przerwe od pedałowania musiał sobie zrobić hiszpan Contador. Lista jest oczywiście dłuższa. W istocie, w ciagu ostatnich 20 lat jedynie trzech zwycięzców TdF przeszło testy pozytywnie, w tym dwóch w latach 2011-12, co oznacza, że może to się jeszcze zmienić.
Historia TdF to historia dopingu. Reporter Spiegla, który był świadkiem TdF w 1998 roku doszedł do następującego wniosku: „Tak długo jak istnieje Tour, czyli od 1903 roku, jego uczestnicy wspomagają się dopingiem. Bez dopingu nie ma nadziei. Tour w istocie jest możliwy ponieważ – nie pomimo tego faktu –istnieje doping”. Pierwsi kolarze używali alkoholu i eteru by wzmocnić się przed startem. Tom Simpson na przykład, który zmarł na trasie wyścigu w 1967, przedawkował koktajl amfetaminowo-alkoholowy. To zresztą dopiero od jego śmierci zaczęto robić testy antydopingowe. Kiedy pojawiły się metody, pozwalające wykryć amfetaminę, nastała era steroidów, a kortyzol wyniósł na szczyty wielu cyklistów. Wreszcie w latach 90-tych pojawiło się EPO i efekt transfuzji krwi zmienił ponownie formę. Co przyniesie przyszłość? Obecnie trwają badania nad dopingiem genetycznym, który jak twierdzą specjaliści jest podobno niewykrywalny.
Cały problem ze środkami takimi jak testosteron, kortyzol czy erytropoetyna polega na tym, że występują one w naturalny sposób w organizmie każdego człowieka. Wykrywalność opiera się jedynie na zachwianiu proporcji, ale i tu można manipulować, biorąc środek odpowiednio wcześniej. Ciekawym rozwiązaniem są paszporty biologicznie, wprowadzone najpierw w kolarstwie, a potem w kilku innych dyscyplinach. Pozwalają one na wykrycie anomalii pomiędzy wynikami badań (moczu i krwi), a ogólnym profilem biologicznym sportowca. Oznacza to, że do dyskwalifikacji sportowca nie trzeba już twardego dowodu na zawartość zakazanego środka, ale wystarczy odstępstwo wyników od profilu biologicznego.
Nie łudźmy się jednak. Przemysł dopingowy ściga się z przemysłem antydopingowym od dawna i nie od dziś wiadomo, że ta walka jest nierówna. Laboratoria po prostu reagują na dopingowe nowinki, będąc zawsze krok w tyle.
Niektórzy posuwają się nawet do pomysłu legalizacji dopingu. Podobnie jak w przypadku narkotyków, argumentuje się, że skoro problemu nie da się rozwiązać, a środki przeznaczane na walke z nim, nie przynosza wymiernych efektów (przyczyniając się wprost do jego rozwoju), powinniśmy  dać sobie spokój.
Pytanie brzmi, czy byłby to jeszcze sport, czy raczej wyścig zbrojeń, gdzie nie wygrywa najlepszy lecz ten, który potrafi zapłacić najwyższą cenę.
Lance Armstrong zrezygnował ostatnio z prezesowania swojej fundacji, a jego najwięksi sponsorzy wypowiedzieli mu umowy, kończąc tym samym wieloletnią współpracę. Z pewnością znajdzie się mnóstwo takich którzy będą teraz celebrowali swoją schadenfreude. Wielu jednak odczuje po prostu rozczarowanie, że kolejna piękna historia okazała się zbyt piękna, żeby być prawdziwą.

czwartek, 11 października 2012

Zielony Wilk

Odkad pozbylem sie mojego "starego" KTM szukalem ramy na nowa wyprawowke. Az w koncu sie trafila, Cycle Wolf, duza, solidna i w znakomitym stanie. No i oczywiscie cr-mo:)

Ponizej specyfikacja:
Rama Cycle Wolf cr-mo 56 cm
Pancerne kola Alexrims DM 24 na piastach Deore
Hamulce V-brake STX (rarytas, są jak nowe i hamuja jak maszynowe:)
Korba Deore na kwadrat
Przerzutka tyl XT (jeszcze made in Japan)
Przerzutka przod Shimano LX
Manetki LX
Siodlo Selle FLX ZOO
Rogi Tranz-X
Chwyty Velo
Mostek, sztyca ... jakis Kalloy:)
Lancuch, kaseta Deore
Opony Travel Contact Continental (z wkladka antyprzebiciowa)
Bagażnik Tubus of course:)


Wrazenia z jazdy znakomite, pozycja wygodna (prosze zwrocic na glowke ramy), ale jednoczesnie sportowa, przerzutki i hamulce na paluszek:) Do najlzejszych nie nalezy, ale nie jest to tez jakis toporny klocek.

Koszt. Trudno powiedziec, gdyz czesci z Wolfa poszly do drugiego roweru, ktory jest na sprzedaz. Po sprzedazy wyjdzie jakies 1000 zl, moze mniej...







czwartek, 20 września 2012

Podsumowanie

Etap I - Kaukaz

Poczatki bywaja trudne:) Pierwszy etap mojej podrozy zdaje się potwierdzać to powiedzenie. Armenia szła gładko, zgodnie z planem. Średnia powyzej 100 km dziennie, przyzwoita pogoda, dobre drogi, piekne widoki, udane kempingi i ta szczypta egzotyki, która przyciąga roznych awanturników. Az przyszlo zatrucie, którego skutki odczuwałem przez dobre kilka dni. Do Gruzji więc wjechalem zmeczony, odwodniony i niedozywiony. Jak by tego bylo malo, okazalo się, ze w Gruzji dobrych dróg, to znaczy utwardzonych, jest jak na lekarstwo. Dlatego tez kiedy pojawiło się ogólne wypalenie zdecydowałem sie na korektę moich ambitnych planów. Zrezygnowałem najpierw z Omalo - urokliwej wsi polozonej w gorach a potem ze Swanetii. Żeby bylo zabawniej w obu przypadkach powalczylem troche, by potem nadrabic dystans okrężną drogą.
Niemniej jednak uważam, ze Kaukaz jest wart trudu. Mimo rozwoju turystyki, szczegolnie w Gruzji, ciągle mozna tam uświadczyć dzikich terenów,  a ludzie bywaja naprawdę gościnni i życzliwi.

Trasa rowerowa 1662686 - powered by Bikemap 


Etap II - Turcja

Turcja budziła mój respekt od początku. Wystarczy spojrzec na mapę by poczuć się małym. Poza tym  obawialem sie pogody. Latem temperatury siegają 40 stopni. Nie bylo jednak az tak źle. Gorąco, a i owszem, ale głównie w rejonie Malatyi, gdzie asfalt zamienial sie lepką maź, ale w górach już zdecydowanie chłodniej. Zresztą góry towarzyszyły mi na całej trasie, dzięki czemu nie nudzilem się:) W Trucji, jak widac na mapie, podjazdy mialem nieomal do samego Istanbułu. Moja urazona ambicja (albo inaczej moj gruzinski kompleks) nie pozwolila jednak na kompromisy w tym wzgledzie. Najtrudniejsza była część wschodnia, ale tez najladniejsza. Mimo, ze nie jest to najczystszy kraj na świecie (widziałem jak kierowca autobusu w gumowych rekawiczkach zebrał smieci do worka, by nastepnie wyrzucic go na polane tuz obok.) to mozna tam znalezc mnostwo urokliwych miejsc.
Największą jednak niespodziankę zrobili mi sami Turcy. O ile po Kaukazie spodziewalem sie wiele od autochtonów, to po Turkach nie oczekiwalem zbyt duzo. A tu oprócz dziesiatek wypitych herbat z nieznajomymi kilkakrotnie nocowalem pod dachem. Najwięcej gościnności uświadczylem natomiast od strony Kurdów, którymi Turcy niesłusznie straszą male dzieci i wszystkich rowerzystów jadących od wschodu. Jedynym problemem byl język. Jesli nie zna sie tureckiego naprawde ciezko sie dogadac.


Trasa rowerowa 1663432 - powered by Bikemap 


Etap III - Bałkany

Bałkany jako ostatni etap traktowalem ulgowo. Po pierwsze wjeżdżałem do Europy, po drugie mialem towarzystwo, a po trzecie największe przełęcze mialem za sobą. Z planowaną rekreacją jednak nie do konca się udało. Zrobiło się bowiem gorąco. W Bośni mieliśmy wrażenie, że jedziemy przez pustynie. No i góry, może mniejsze niż wcześniej, ale ciągle strome. W miedzyczasie zeczela mi pekac tylna obrecz i koncowka nabrala nieco dramaturgii. Najlepsze wrazenie zrobily na nas Albania, przezywajaca obecnie prosperity, Macedonia i Czarnogóra. Najgorsze Chorwacja, która jest krajem malo przyjaznym dla rowerzystów i mocno juz skomercjalizowanym turystycznie.

Trasa rowerowa 1844529 - powered by Bikemap 

piątek, 20 lipca 2012

Dolomity

Ostatni etap podrozy przebiegal przez Wlochy. Pierwsze dwa dni zabralo nam dotarcie do podnoza Dolomit, a trzeci dzien poswiecilismy na ich pokonanie. Wszystkie noclegi mielismy bardzo udane, gdyz za kazdym razem spalismy na ladnej lace przy domach. Ostatni kemping natomiast byl juz w Dolomitach z widokiem na szczyty i czysta choc lodowata rzeke. No i zostalismy przyjeci w starym dobrym stylu. To znaczy, kiedy sie przedstawilismy i pochwalilismy licznikami, ofiarowano nam cos do jedzenia i piwo. Wspaniale zakonczenie prawie dwumiesiecznego biwakowania!
Dolomity sa naprawde piekne, a miasteczka w nich polozone czyste i dopieszczone jak te w Szwajcarii. Jedyny mankament to wysokie ceny i spory ruch na drogach, wydawaloby sie trudno dostepnych, bo polozonych w koncu w gorach. Po drodze widzielismy diesiatki kolarzy, w wiekszosci na lekkich (i z pewnoscia drogich) rowerach szosowych. Do pokonania mielismy kilka przeleczy w tym slynna Val Gardene, ktora jest polozona na 2121 metrow. A potem dlugi zjazd (ponad 30 km), az do Klausen, gdzie mielismy zarezerowany nocleg u znajomego, ktorego poznalem na wyprawie w Norwegii. Co prawda nie bylo go tego dnia, ale bez problemu zainstalowalismy sie u jego rodzicow.
I tak zakonczyl sie nasz ostatni dzien pedalowania. Po prawie dwoch miesiacach jazdy i ponad 6 tys. km odczuwalem zmeczenie zarowno fizyczne jak i psychiczne, tym bardziej ze ostatnie dni byly dosc wymagajace z dzienna srednia 150 km.
W Klausen spedzilismy dwa dni, glownie leniuchujac. Pospalismy, podjedlismy, poplywalismy w miejscowym basenie, a wieczorem pospacerowalismy po starym miescie, ktore uchodzi za najpiekniejsze w calych Wloszech.
Co ciekawe, choc ciagle formalnie jestesmy we Wloszech, czujemy sie jak w innym kraju. Wszyscy mowia po niemiecku i panuje tu niemiecki porzadek, ktory kontrastuje nieco z wloskim temperamentem. Jestesmy w koncu w centrum poludniowego Tyrolu, ktory nie bez powodu stanowi autonomiczna prowincje Wloch.

















poniedziałek, 16 lipca 2012

Chorwacja, kraj nie dla rowerzystow

Chorwacja kojarzyla nam sie przede wszystkim z morzem i turystyka. Rzeczywistosc jednak nas troche rozczarowala. Oczywiscie morze i turystyka sa obecne ale glownie w polnocnej czesci kraju. Jego wschodnia czesc i spory kawalek poludnia sa biedne, niezamieszkale i malo ciekawe. Z kolei z wybrzezem jest ten sam problem co wszedzie, czyli jest drogo i brak miejsc na kemping na dziko. Jesli doda sie do tego ciagle podjazdy i upal, jazda staje sie naprawde ciezka.
Poza tym wczoraj zaserwowalismy sobie spora dawke rowerowych tortur. Po pierwsze zle wyliczylismy dystans, okazal sie duzo wiekszy niz zakladany (155 zamiast 100 km), a wyjechalismy dosc pozno. Po drugie zgubilismy sie na jakis wzgorzach, co bylo naprawde koszmarne. W zalozeniu mial to byc skrot, ale okazalo sie, ze waska droga prowadzi przez jakies male wsie i rozgalezia sie jak drzewo. Zanim znalezlismy wyjscie z tego labiryntu minela godzina, a to z kolei oznaczalo, ze musimy jechac po ciemku. Ponadto, nasi gospodarze mieszkali we wsi polozonej na samym szczycie i na koniec podjezdzalismy po drogach o nachyleniu 17%. Na miejsce, z jedna czolowka, dotarlismy po 22.
No ale nasz nocleg rehabilituje wszelkie wczorajsze trudy. Dom jest naprawde piekny, lokalna, stara architektura, sciany wykonane ze skalnej cegly, z ogrodem, kominkiem i widokiem na wzgorza. Calosc tworzy naprwde fajny klimat. Wczoraj do pozna w nocy dyskutowalem z wlascicielami, Michaelem i Marienne, o wszystkim od rowerow po sprawy polityki, w ktorej orientuja sie naprawde dobrze. Byla pasta i wino, a potem dluuuuugi sen.
Powoli jednak zbieramy sie do wyjazdu. Zostalo jakies 400 km, niestety albo stety przez gory i to calkiem wysokie, bo Dolomity.


środa, 11 lipca 2012

Hercegowinska preria

Jestesmy w Bosni i Hercegowinie. Kraj ten zapamietamy przede wszystkim jako suchy i niemilosiernie goracy. Od 2 dni mamy 38 stopni, oczywiscie w cieniu. Organizm toleruje taka temperature, ale jej nie akceptuje. Innymi slowy da rade jechac, ale nalezy co rusz sie schladzac albo w rzece, ktorych tu niewiele albo przy pomocy zimnych plynnow. No i obowiazkowo kola, ktora w naszych umyslach urasta do rangi jakiegos bozka. Zastanawiamy sie nawet, by oddac hold, czy nie wstawic koli do jednej z tutejszych kapliczek...
Nasz odcinek do Mostaru szedl przez teren krajobrazem przypominajacy prerie: pusto, sucho, roslinosc kolczasta, skaly i male wzniesienia i te koniki polne wielkie jak sliwki. Nawet zjazdy w tych warunkach przestaly pelnic swoja zbawienna schladzajaca funkcje. Jadac w dol uderzaly nas gorace fale powietrza, tak jakby ktos wlaczyl ogromna suszarke.
Na szczescie udalo nam sie znalezc dobra miejscowke na nocleg. Byl to swiezo wybudowany punkt z woda, trawnikiem, lawkami i stolem. Zostalismy tam na noc, choc z lokalnego punktu widzenia musialo byc to dziwne, bo obok stala jakas kapliczka:)
Pekniecie na mojej obreczy rosnie, wiec postanowilem je zakleic tasma izolacyjna. Nie po to by osiagnac jakas techniczna poprawe, ale zwyczajnie by nie widziec i tym samym nie przejmowac sie nieuchronnym jej koncem. Najwazniejsze by dojechac na polnoc Chorwacji, a tam braciszek przywiezie zapasowe kolo.






Dzien swistaka

Czarnogora ma znakomita reputacje wsrod rowerzystow. Ten maly kraj, ktorego populacja nie siega nawet miliona mieszkancow moze poszczycic sie ciagle dzika przyroda.
By jednak tego doswiadczyc nalezy opuscic wybrzeze i udac sie w gory. Z Kotoru, gdzie znajduje sie wspaniala zatoka, polozona miedzy skalami, nazywana przez to tez fjordem, ruszylismy serpetyna w gore. Od razu zrobilo sie ciszej, zieleniej i jakos sielankowo. Z rozbiciem sie na dziko nie bylo zadnego problemu. Dobrych miejsc pod nocleg jest bez liku.
Nastepnego dnia ruszylismy w strone Zabljaka. Trasa prowadzila przez malowniczy kanion z czysta jak lza rzeka, w ktorej oczywiscie wzielismy kapiel. Droga byla ladna, ale dosc ruchliwa, a przez to niebezpieczna, o czym swiadczyly liczne groby polozone tuz przy niej. Marcina raz nieomal sciagnela przyczepa a ja jadac tuz za nim najechalem na kawalek skaly, powiekszajac tym samym przedniego winkla.
Problemem byly tez nieoswietlone tunele. Z reguly krotkie, ale w jednym stracilismy oreintacje i musielismy go mijac z boku.
Potem bylo juz tylko lepiej. Jazda w gorach ma jednak swa cene. Rano mielismy podjazd 20 km w gore. Potem zjazd i w miare plasko. Szukalismy bocznej drogi do granicy z Bosnia (przejscie Hum) i kiedy znalezlismy nowo wyremontowany odcinek zaczelismy nim zjezdzac. Niepokojaco dlugo... Na dole okazalo sie, ze jestesmy we wsi, ktora minelismy bokiem rano. Moze nie bylby to duzy problem, gdyby nie kolejna wspinaczka na 1500 metrow!
W takiej sytuacji najlepiej zrobic przerwe na zimne piwo. Po przerwie ruszylismy na przelecz i po 2 h bylismy na szczycie.
Rozbilismy sie w sadzie niedaleko jakiegos domy. Byl dostep do wody, a rano zaproszono nas na sniadanie, wiec skonczylo sie jak zwykle happy endem.