Winterson

"There are times when it will go so wrong that
you will barely be alive, and times when you realise that
being barely alive, on your own terms, is better than
living a bloated half-life on someone else`s terms
"

Jeanette Winterson

niedziela, 15 sierpnia 2010

Podsumowanie

Czas na podsumowanie

Sprzet

Na Islandie wybralismy sie rowerami trekkingowymi. Ja postawilem na Manufaktur T700, Lukasz zlozyl rower na ramie on & one in bred. Postawilismy na stal, ktora wraca do lask i nie zalowzalismy. Lukasz narzekal wprawdzie na poczatku, ze na zjazdach jego rower buja sie nieco na boki, ale to nie wina ramy, a raczej konstrukcji. W kazdym badz razie stal absorbowala nierownosci i obylo sie bez amortyzatora. Zreszta, co warto dodac, wszyscy rowerzysci z wiekszym stazem podrozniczym, jakich spotkalismy po drodze, stawiali na ramy stalowe ze wzgledu na wytzymalosc i latwosc ewentualnej naprawy.
Jesli sakwy to najlepiej Ortlieb. Wiem, ze brzmi to jak reklama, ale moje i innych doswiadczenie calkowicie to potwierdza.
Niezawiodly takze opony Schwalbe Marathon XR, bardzo popularne wsrod tourowych rowerzystow. A naprawde nie bylo latwo, bo w Interiorze ostro zakonczonych kamieni bylo mnostwo. Dziewczyny z Holandii mowily, ze ich Xr-ki przetrwaly 10 tys km w Azji i zlapaly jedynie raz gume.
Z namiotem rowniez nie bylo zadnych problemow. Mielismy tunelowke Robensa i na islandzka pogode nadawal sie w sam raz. Ani razu nie przeciekl, ani razu nie porwal go wiatr i generalnie calkiem przyjemnie sie w nim biwakowalo.

Islandia

Wyspa nas nie zawiodla. Przyroda jest tu nadal dzika i miejscami dosc egzotyczna dla kogos nieoswojonego z lodowcami i pustynia.
Drogi poza jedynka sa dosc wymagajace, wiec jesli ktos nastawia sie bardziej na Interior, polecamy rower gorski z szerszymi oponami. W przypadku trasy Ring Road, wystarczy trekking, a nawet rower przelajowy.
Dobrym rozwiazaniem jest przyczepka, ktora znacznie ulatwia jazde w terenie i pozwala na zabranie wiekszej ilosci bagazu. Polaceamy oczywiscie Boba.
Ustalajac nasza trase wybralismy kompromis i postawilismy na trekking. Wiekszosc drogi przebiegala jedynka, Interior stanowil okolo 25% naszej trasy, wiec bylo to najlepsze rozwiazanie.
Islandia to swietne miejsce dla rowerzystow. Poza okolicami Reykjaviku jest tu generalnie niewielki ruch, a na Interiorze jeszcze spokojniej. Masowa turystyka nie jest tak agresywna jak w pozostalych czesciach Europy. Na brak campow nie mozna narzekac, choc ich poziom jest zroznicowany. Poza tym w wielu miejscach mozna sie rozbijac na dziko.
Jest oczywiscie drogo, ale nie az tak jak kiedys. Kryzys spowodowal spadek wartosci korony i relatywny spadek cen. Sa one ciagle 2 razy wyzsze niz w Polsce, ale jesli sie zyje oszczednie i ma drobne zapasy zrobione w kraju, wcale tak duzo nie potrzeba. Przez 25 dni wydalismy okolo 1000 zl na osobe.
Pogoda. Na poczatku mielismy kilka deszczowych dni i wiatr dawal nam sie we znaki. Potem jednak bylo znacznie lepiej i bardzo rzadko korzystalismy z ochraniaczy na buty. Biorac pod uwage pogodowe relacje z innych wypraw, uwazamy, ze mielismy naprawde kupe szczescia.
Islandie polecamy kazdemu rowerzyscie, ale jednoczesnie ostrzegamy, by jej nie lekcewazyc. Może byc naprawde cięzko, a w przypadku braku odpowiedniego przygotowania, wyprawa staje sie koszmarem.

Naj, naj, naj...

Calkowity dystans 1881 km
Najwieksza predkosc 71 km/h (Lukasz)
Najdluzszy dystans dzienny 135 km.
Najbardziej stromy podjazd - przelecz Oxl 17 %, okolo 500 metrow.
Najlepsze miejsce kempingowe - 2 banie pod Dupivogur.
Najwieksze zaskoczenie - dobra pogoda.
Najwieksze rozczarowanie - dobra pogoda.
Najobrzydliwszy zwyczaj - zajadanie sie symbolem narodowym, czyli uroczym ptaszkiem maskonurem.
Najwiekszy fallus - pletwal blekitny.
Najpiekniejsze miejsce - Askja.

Dziekujemy wszystkim, ktorzy nam pomogli podczas organizowania wyprawy oraz tym, ktorzy bezinteresownie okazli nam goscinnosc i serdecznosc na trasie.
Pozdrowienia

sobota, 14 sierpnia 2010

Dlugi weekend


W miedzyczasie okazalo sie, ze powstal nam zapas kilku wolnych dni. Gdyby nie Tomek, musielibysmy koczowac gdzies pod Reykjavikiem. A tak, dzieki goscinnosci Tomka, oddajemy sie proznowaniu i leniuchowaniu w cieplym i przyjemnym domku.
Wczoraj bylismy na basenie. I tu zaskoczenie. Cena biletu ksztaltuje sie w granicach 8 zl za caly dzien! Nie do wiary, to cena bochenka chleba na Islandii i taniej niz w Polsce.
Basen poza tym nie byle jaki, bo z plywalnia 50 metrow, zjezdzalnia, salna i mnostwem malych jacuzzi z goraca woda. W dodatku na poczatku bylo doslownie kilka osob, wiec mielismy caly obiekt tylko dla siebie. W glowie sie kreci od takiego luksusu.
Wieczorem Tomek zorganizowal grila, ktory przerodzil sie w wielka uczte. Zapchalismy sie co niemiara, bylo mieso, rybka, warzywne szaszlyczki i kartofelki z maselkiem. Byla tez oczywiscie ognista woda, jak to u Tomka.
Nastepnego dnia wybralismy sie do stolicy (51km). Reykjavik nas troche rozczarowal. Niewiele tam atrakcji, jakas katedra, rekonstrukcja statku Vikingow i cos tam jeszcze... Nuda!
Generalnie miasta na Islandii nie porazaja pieknem. Sa z reguly ladnie polozone, w zatoce, na tle gor, ale infrastruktura i zabudowa zaprojektowane sa by byc przede wszystkim funkcjonalne.
My jednak nie przyjechalismy tu by zwiedzac muzea i pomniki, ale podziwiac dzika przyrode. I tu pelna satysfkacja.
Jutro zostalo nam sie spakowac i w poniedzialek rano ruszamy na lotnisko, do Keflaviku. Miejmy nadzieje, ze przetrwamy kolejnego grila;)

piątek, 13 sierpnia 2010

Hafnarfjordur


Rano okazalo sie, ze nie rozbilismy sie niedaleko parku, lecz w parku, o czym powiadomil nas jeden ze straznikow. Na szczescie dal nam tylko upomnienie i wszystko rozeszlo sie po kosciach.
Do domu Tomka pozostalo nam 70 km, wiec zebralismy sie i szybko wyruszylismy w ostatni odcinek naszej drogi.
Wrocil deszcz, to chyba magia poludnia, gdzie zawsze pada wiecej. A moze pewien zbieg okolicznosci, bo zaczalem na dobre czytac ksiazke Jagielskiego pod prowokacyjnie brzmiacym na Islandii tytule Modlitwa o deszcz. Rzecz dotyczy Afganistanu rzadzonego przez Talibow i czyta sie to znakomicie. Moim zdaniem Jagielski jest rownie dobry jak Kapuscinski, choc to troche inny styl reportazu.
W kazdym badz razie wrocil deszcz i na drodze zrobilo sie nieprzyjemnie.
W okolicach Reykjaviku straszny ruch. Mnostwo samochodow i kiepskie oznakowanie. Dla kogos, kto jeszcze 2 dni temu byl na pustyni z pewnoscia lekki szok.
Wreszcie dotarlismy jednak do Tomka, a tu kapiel, golenie (wygladelem jak Tom Hanks z Cast Away) i cieply posilek. A pod wieczor, jak to u Tomka, male co nieco na rozgrzanie...

Chilli out

Z Gulfoss pojechalismy na slynny Geysir, oddalony raptem kilka kilometrow od wodospadu. Geysir to chyba najbardziej popularny punkt wszystkich wycieczek, no moze poza Blekitna Laguna, do ktorej, co sie dowiedzielismy od Tomka, w sezonie letnim ustawiaja bardzo dluuugie kolejki.
Geysir, to obszar, na ktorym znajduje sie kilka gejzerow. Ten najwiekszy, znajdujacy sie w kraterze wulkanu jest nieczynny od lat 60-tych. i wybucha jedynie podczas trzesien ziemii. Ciagle jednak jest Strokkur, ten na zjeciu nizej, wyrzuca woda co pare minut, z reguly 5-6 na wysokosc okolo 35 metrow. Najpierw bulgoce nieco, a potem bum! Naprawde robi to wrazenie. Tylko ci turysci, bylo ich mnostwo...
Po drodze spotkalismy Niemcow na rowerach i ucielismy z nimi, a w zasadzie z jednym z nich, dluzsza pogawedke. Dalismy kilka tipsow, gdzie jechac, co warto zobaczyc itd. Zdradzilismy nieco tajnikow naszej filozofii campowej i wspomnielismy oczywiscie o dwoch baniach pod Dupavikiem, co szczegolnie przypadlo im do gustu. Kazdy rowerzysta docenia tego typu miejsce.
I ruszylismy dalej.
Skonczyly nam sie zapasy zywnosci wiec zatrzymalismy sie w sklepie by cos kupic. Lukasz, jak zwykle zreszta, wybral bardzo ostroznie i racjonalnie pare wspolnych produktow i poszedl do kasy. Ja postanowilem zaszalec i kupilem dodatkowo cale opakowanie babeczek. Bylo tego z 10 albo wiecej sztuk. Smakowaly raczej srednio, wiec zeby nie miec wyrzutow sumienia, pozarlem od razu wszystkie, 2 oddajac Lukaszowi. W miedzyczasie jakis dzieciak zostawil cale opakowanie frytek i pojechal z tatusiem do domu. Po 1o minutach byly juz w moim zoladku. Smakowaly jeszcze gorzej niz babeczki, w zasadzie byly to najgorsze frytki jakie jadlem w calym swoim zyciu, ale co tam!
Wyrzucajac opakowanie po frytkach natknalem sie w smietniku na polowe coli, wiec kiwam porozumiewawczo do Lukasza, a on mowi, zebym nie przesadzal...
Wyprawa tego typu rozluznia nieco gorset konwenansow jaki nosimy na codzien. Jezdzac na obrzezach cywilizacji i rozbijajac sie na dziko zyjemy jakby poza spoleczenstwem i w ten sposob czesc jego zwyczajow traci moc. Wrzucamy po prostu na luz. Ludzie i tak traktuja nas z przymruzeniem oka, wiec nie jest to takie trudne jakby sie moglo wydawac, a czasami daje sporo frajdy.
W kazdym badz razie zapchalem sie na dobre. Bylem na tak zwanym fullu, jak ja to nazywam. A przed nami jeszcze troche kilometrow do zrobienia, w tym jak sie okazalo 14-procentowy podjazd.
Tego dnia zrobilismy jedynie 60 km i rozbilismy sie niedaleko parku narodowego w pieknej scenerii nad jeziorem.

środa, 11 sierpnia 2010

F35, czyli Interior po raz ostatni


Litera F oznacza sie w Islandii trasy gruntowe, terenowe. Droga F35 jest jednak przejezdna dla zwyklych osobowych samochodow, nie tak jak trasa do Askji, na ktora moga wjezdzac jedynie samochody z napedem na 4 kola.
Tak przynajmniej wyglada to w teorii i na mapie. W rzeczywistosci trasa F35 na odcinku okolo 100 km niczym nie rozni sie od tej do Askji. Nie bylo wprawdzie tego ich czarnego zamulajacego piasku i brodow rzecznych, ale wszystko poza tym jak na 88. To znaczy kamienie, garby, ktore nasze koleznaki z Holandii ochrzcily tarka (washing bord) oraz wulkaniczny pyl. Razem wziete stanowily mieszanke tak irytujaca, ze przypomnial nam sie caly koszmar z Askji.
Na szczescie trasa bardzo malownicza, sporo jezior, gor i dwa lodowce, ktorych krajobrazy kompensowaly wszystkie trudy jazdy.
Po drodze mnostwo rowerzystow. Na poczatku spotykamy 2 Francuzow, jadacych na rowerach przelajowych, o cienszych oponach niz nasze, ale z przyczepka. Nie jest to amerykanski Bob, najlepszy z najlepszych!, ale jakies dziadostwo z aluminium. Przejechali raptem 200 km i juz maja powazny problem, bo pekl im stelaz! Radza sobie przy pomocy zwyklych plastikowych opasek, ale mowia nam, ze w Interior juz nie beda wjezdzac. Dajemy im kilka dodatkowych opasek i zyczymy szczescia. Przyda sie na pewno.


Po drodze doganiaja nas dziewczyny z Holandii. Troche zartujemy i wymieniamy sie mejlami. A potem jedziemy dalej, bo mamy inne tempo, a chcemy przejechac F35 w 2 dni.
Po drodze zaliczamy urocza kawiarenke, gdzie za niewielkie pieniadze dostajemy caly dzbanek kawy. Kawa na pystyni! Kto by pomyslal....
Na przerwe zatrzymujemy sie w emergency house, pomaranczowym domku, gdzie mozna sie przespac i przygotowac posilek w razie zalamania pogody. Jest troche zaniedbany, ale na przerwe obiadowa nadaje sie w sam raz.
Pierwszego dnia spimy przy jakims jeziorku, a obok nas para Francuzow, oczywiscie tez na rowerach. Pisze oczywiscie, bo tylko bikerzy rozbijaja sie tu na dziko.
Caly dzien swiecilo slonce, a temperatura trzymala sie w poblizu 20 stopni. Kiedy jednak slonce zaszlo, zrobilo sie bardzo zimno, 3-4 stopnie. W koncu to pustynia i takie wahania sa normalne.
Przebyty dystans 83 km.

Nastepnego dnia znowu slonce. Ostro smali, nie mamy ani filtra ani nawet kremu nawilzajacego. W koncu to Islandia, a wiec deszcz i wiatr, a nie Majorka z temperatura powyzej 20 stopni i czystym blekitnym niebem?! Pod koniec dnia jestesmy tak spaleni, ze az skora piecze.
Pierwsze kilometry bardzo meczace, 6-7 km/h, slimaczymy sie niemilosernie. Czesto robimy przerwy. Zajezdza jakas para Szwajcarow i sobie rozmawiamy. Pytam sie ile placa za wynajem samochodu, przyjechali Suzuki Grand Vitara. Facet przelicza na euro i w koncu strzela 2,5 tys! O malo co nie zakrztusilem sie woda. 10 tys zl tylko za samochod! Wolne zarty. Facet mowi, ze to duzo, ale jesli jestes oszczedny, to nie wybieraj sie na Islandie.
Bzdura, wystarczy zmienic srodek transportu i taka wycieczka jest w zasiegu kazdego. No ale nie chce ich dolowac i kiwam glowa.
Jedziemy dalej i spotykamy pare z Hiszpanii. To znaczy najpierw chlopaka, bo na dziewczyne musimy czekac z 15 minut.
Probuje sobie przypomniec podstawy mojego hiszpanskiego, ale jestem w stanie wymamrotoac jedynie como estas i podobne rzeczy, wiec szybko odpuszczam. Chlopak jest bardzo rozmowny i pomocny, jak to Hiszpan. Zartuje nieco ze swojej chica, ktora przerazona pustynia prawie caly czas pcha rower, nawet na zjazdach. Widac, ze dziewczyna malo ma do czynienia z cyklowaniem i jest tak wkurzona na swego partnera, ze tylko czeka, az odjedziemy, zeby zrobic mu awanture. Hasta la vista i juz nas nie ma.
Na koniec mamy sporo zjazdow, o ktorych opowiadal nam Hiszpan i suniemy z predkoscia bliska 60 km/h. Taki zjazd to cala kwintesencja jazdy rowerem. Jest predkosc, balans cialem i szybkie kontry kierownica.
Docieramy w koncu do asfaltu, a po 15 km do Gulfoss, moim zdaniem najladniejszego wodospadu na Islandii.
Rozbijamy sie niedaleko, z 200 metrow od wodospadu, slyszac go z daleka i majac na horyzoncie caly czas.
Przebyty dystans 85 km.

niedziela, 8 sierpnia 2010

Outdoor


Outdoor to naprawde fajna sprawa. Wozisz caly swoj dobytek przy sobie i jestes przygotowany by rozbic sie praktycznie w kazdym miejscu. Widzisz pusta, zwyczajna polane i za 10 minut staje sie ona twoim domem. Ostatnio rozbijamy sie wylacznie na dziko, a do campow zajezdzamy tylko po wode.
Polubilismy gotowanie w namiocie. Moze nie jest zbyt bezpiecznie, ale jak sie uwaza, to duza wygoda. Lezysz i pichcisz cos w przedsionku.
Wczoraj wieczorem znowu ogladalismy film, tym razem wytrzymalem do konca, ale tez film byl lepszy: "To nie jest kraj dla starych ludzi". Od razu dodam, dla tych ktorzy filmu nie znaja, ze nie chodzi o Polske, ani o nasz system emerytalny, tylko o Ameryke:)
Rano wyruszylismy przelecza do nastepnego miasta. Przez pierwsze 25 kilometrow idzie bardzo sprawnie. Piekna sloneczna pogoda, lekki wiatr w plecy, a wokol przepiekne widoki ciagnacych sie w nieskonczonosc serpentyn. Jestesmy w gorach. Potem 10 km zjazdu. No po prostu bajka. Az nagle wjezdzamy do doliny i lup! Wieje tak, ze trudno utrzymac rower. Predkosc na zjazdach 15. Predkosc na plaskiej drodze 10. I to mimo ciaglego pedalowania! I tak przez 10-15km. Skad wzial sie ten wiatr?!
Generalnie pogode mamy dobre, ale od czasu do czasu Islandia przypomina o sobie.
W drodze do F35 zapoznalismy sie, jak to sie ladnie mowi, z dziewczynami z Holandii, tez na rowerach oczywiscie. W porownaniu z nimi jestesmy zoltodziobami, bo w tamtym roku byly na wyprawie z Indii do Bankoku, w sumie 10 tys km, 9 miesiecy w siodle. Respect! Poza tym, laski, jak Lukasz je nazywal (pozdrowienia dla Oli;), naprawde sympatyczne. Tak sie z nimi zagadalem, ze na jedynce zrobilismy niezly korek. Potem jeszcze zjedlismy wspolnie kolacje i ona zostaly na campie, a my jak prawdziwi Polacy pojechalismy rozbic sie na dziko, juz przy trasie F35.
Stan kilometrow na ten dzien: 102.

sobota, 7 sierpnia 2010

Akureyri

Poprzedniego dnia postanowilismy pozostac przy zwyczaju porannego wstawania. Nastawilem budzik na 6:30. Wstawalem oczywiscie na raty, walczac polprzytomnie z telefonem przez 30 minut. Robie kawe i budze Lukasza, ktory poszedl spac nieco pozniej ogladajac na swoim ekstremalnym laptopie jakis film o wojnie w Iraku. W koncu Lukasz wstaje i pyta sie ktora godzina? Mowie, ze juz 7 i zeby wstawal. No co on, ze czuje sie jakos strasznie zmeczony, a przeciez polozyl sie o 12, wiec znowu nie tak pozno. Mowie mu, ze to pewnie wczorajsze podjazdy wychodza. Z drugiej strony tak sobie mysle i dochodze do wniosku, ze ja tez w sumie jestem niewyspany. Ale czemu, seans filmowy skonczyl sie dla mnie po 10 minutach?!
Biore telefon do reki i wszystko staje sie jasne. Nie przestawilem czasu na islandzki! Nie bylo po prostu takiej potrzeby. Zawsze odejmowalem te dwie godziny.
W kazdym badz razie wstalismy o 5 rano. Lukasz znowu przeklina i mowi, ze niezle go zalatwilem;)
Z Godafoss ruszylismy do Akureyri. Droga bardzo malownicza, polozona miedzy gorami. 50 kilometrowy odcinek do tego drugiego pod wzgledem wilekosci miasta na Islandii, zwanego
tez stolica polnocy, zajal nam okolo 3 godzin. To calkiem sporo, ale trafilismy na dlugi podjazd, a poza tym bylismy nieco niewyspani;)
Miasto spore, oczywiscie jak na Islandie (20 tys), ale dosc zwyczajne, wiec po zrobieniu zapasow na interior i drobnym relaksie przy kawie w przyjemnej kawiarence ruszamy dalej.
Nasz nastepnym cel to miasto Varmhalid, z ktorego zjezdzamy w dol, na poludnie.
W zasadzie zaczynamy ostatni etap naszej podrozy. Trasa F35, przez Kjolur, Gulfoss i Geysir. A potem Reykjavik i powrot do Tomka.
Wieczorem rozbilismy sie na pieknej polanie miedzy gorami.
Przebyty dystans: 95 km.

Powrot do "normalnosci"

U Rafala udalo nam sie wstac po raz pierwszy wczesniej. Z rana zrobilismy sobie jajecznice z cebulka i grzybami, ktorych jest tu mnostwo, zebranymi przez Lukasza podczas wycieczki nad jezioro. Pycha!
Dzien wczesniej w Husaviku byla piekna pogoda. Kiedy wyjechalismy z Husaviku szybko zrozumielismy gdzie jestesmy i co robimy. Zdarzyl nam sie islandzki pogodowy klasyk. Najpierw deszcz, oczywiscie jak zwykle z zaskoczenia. Ubieralismy sie na drodze moknac niemilosiernie. A potem wiatr prosto w twarz, wyjatkowo wredny wiatr z polnocy, o ktorym czesto wspominal Rafal.


Plan byl taki by przejechac wkolo jezioro Myvatn i zwiedzic jaskinie z goracymi wodami. Nie lada gratka dla kazdego rowerzysty. Kiedy jednak zaczelo lac, musielismy jakims dziwnym trafem minac to miejsce. Lukasz klal jak szewc, przeklinajac brak dobrego oznakowania, nie tylko kolo Myvatn, ale w calej Islandii. Oj dostalo sie Islandczykom...
Emocje opadly i pojechalismy dalej w kierunku na Godafoss - kolejny duzy wodospad. Wstalismy wczesnie, wiec na miejscu bylismy o przyzwoitej porze. Wodospad nie zrobil na nas piorunującego wrazenia. Krajobraz Islandii chyba nam troche spowszednial. Bylo zimno i nawet nie chcialo mi sie wyjmować aparatu, ale Lukasz powiedzial, ze niektorzy uwazaja Godafoss za najpiekniejszy wodospad na Islandii, wiec nieco rytualnie pstryknalem dwie fotki.
Tego dnia przejechalismy 116 km.

czwartek, 5 sierpnia 2010

Rest


Kolejny wolny dzien. Wyliczylismy ze mamy zapas, wiec bez wyrzutów sumienia zrobilismy sobie dzien luzu. Troche sie rozleniwilismy, nie wiem jak to bedzie wrocic do kieratu pedalowania, ale chyba nie mamy wyjscia.
Dzis glownie gotowalismy i lezelismy;)
Poza tym bylismy w muzeum fallusów, tak tak fallusow, gdzie ogladalismy samcze organy roznych gatunkow. Dziwne rzeczy ludzie wymyslaja.... W kazdym badz razie najwieksze penisy maja wieloryby i slonie, co chyba nie jest zaskoczeniem, czlowiek znajduje sie na szarym koncu.
Potem poszlismy sie wykapac do goracego jeziorka. Ladnie polozone i czyste, ale niestety plytkie i zamulone, wiec nie zabawilismy tam zbyt dlugo.
Mamy w sumie juz ponad 1200 km i zostalo nam okolo 700-800, wiec mozna powiedziec z gorki. W interior bedziemy wjezdzac jeszcze raz, ale bedzie to trasa znacznie krotsza i latwiejsza od tej do Askji.
W Husaviku Rafal i Renata ugoscili nas jak krolow. Dzieki!!!
Pozdrowienia dla wszystkich

Husavik


Po obfitym sniadaniu i wyjatkowo leniwym poranku kierujemy sie do Husaviku, ktory od naszego obozowiska lezy raptem 66 km. W Husaviku czeka na nas Rafał i Renia, u których zamierzamy zostac 1 dzien, odpoczywajac nieco od siodelka i pedalowania.
Jedzie sie bardzo dobrze. Droga asfaltowa i z gorki.
Na miejscu jestesmy po 15 i bez problemow trafiamy do Rafala, bo Husavik, nawet jak na trzecie pod wzgledem wielkosci miasto w Islandii, jest niewielkich rozmiarow (raptem 3 tys mieszkancow).
Miasto polozone w przepieknej zatoce na tle malowniczych gor.
Zastanawiamy sie czy skorzystac z atrakcji ogladania wielorybow, ale cena troche odstrasza, bo koszt takiej przyjemnosci to okolo 50 euro.
Rafal przyrzadza nam tutejszy przysmak, smaczna rybka, lupacz albo plamniak. Prawdziwy cieply posilek od ponad 10 dni, smakuje wybornie...
Pozniej jemy obfita kolacje i korzystamy z komfortu cieplego mieszkania.

Goracy chleb


Do jedynki zostalo nam jeszcze okolo 15 km, ale ze wzgledu na deszcz i narastajace zmeczenie postanowilismy rozbic sie jeszcze raz w interiorze, na zielonej wysepce niedaleko drogi.
Z samego rana Lukasz jak zawsze idzie w gatkach zalatwic pierwsza potrzeba, a tu autobus 4x4 z turystami machajacymi do niego rekami i bijacymi mu brawo...
Poczulismy sie nieco jak w zoo. Ot zjawisko, dwoch wariatow na rowerach rozbija sie na pustyni. Powoli przyzwyczajamy sie zreszta do tej nowej perspektywy, w ktorej jestesmy atrakcja turystyczna. Dla ludzi jezdzacych samochodami i autobusami, a to tu najpopularniejszy srodek transportu, stanowimy czesc przyrody. Zza szyb robia nam zdjecia i jak to bylo na interiorze czesto nam kibicuja, bijac brawo albo trzymajac kciuki, to ostatnie akurat bardzo mile...
W koncu sie zebralismy i po ponad godzinie dotarlismy do naszej jedynki, ruszajac na wodospoad Detifoss.
Od razu rozczarowanie, bo mielismy dosc tych ich "szutrow", a okazalo sie ze droga do Detifos to wlasnie taki ich "gravel road". I znowu "kocie lby" i znowu kamienie i piasek. W miedzyczasie Lukasz mial drobna usterke z bagaznikiem, ale po 20 min wrocilismy do pedalowania.
Detifoss robi wrazenie wielkoscia - najpotezniejszy, pod wzgledem mocy, wodospad w Europie, ale bylo tyle turystow, ze zrobilem jedynie kilka fotek i poszedlem odpoczac na lawke.
Do Asbyrgi, naszego punktu docelowego, zostalo nam okolo 30km, dosc podobna droga, ale przynajmniej z gorki.
Popelnilismy jednak blad i minelismy zjazd jadac w przeciwnym kierunku kilka kilometrow. Bylismy troche sfrustrowani, bo skonczyly sie nam zapasy, a bylo juz pozno.
Zatrzymujemy sie w jakims osrodku schodzimy do restauracji. Na stole leza ciastka, cos jak nasze pieguski. Zanim pytam o cokolwiek chwytam jedno. Lukasz robi to samo. Przychodzi mloda dziewczyna i pyta jak moze nam pomoc. Zaczyna sie rozmowa. Mowi, ze najblizszy sklep jest okolo 7 min stad, w przeciwnym kierunku. Na to ja zasmucony pytam, czy ma moze troche chleba na sprzedaz. Ona nieco zdezorientowana mowi, ze troche znajdzie, ale tylko krojony, moze byc? Kurcze, my tylko taki jemy! Idzie do kuchni. W miedzyczasie po dwa ciastka laduja w naszych dloniach. Dziewczyna przynosi pol chleba i kiedy pytamy ile sie nalezy, mowi ze to za free. Dziekujemy i odchodzimy, zabierajac na koniec jeszcze po jednym ciastku.
Pakujemy chleb na zewnatrz a tu wybiega ta sympatyczna blondynka z czyms w reku. Wrecza mi goracy bochenek chleba, nie taki tostowy, ale prawdziwy, razowy i mowi, ze kucharz wprawdzie upiekl dla niej, ale nam przyda sie bardziej. Zaskoczony krzyknalem Jesus!, w koncu on tez zamienial kamienie w chleb na pustyni i dziekujac odjezdzamy. Wieczorem bedziemy jesc ten chleb z maselkiem i dzemem. Pycha!
Rozbijamy sie kolo parku narodowego w Asbyrgi.
Ilosc przejechanych kilometrow 96.

środa, 4 sierpnia 2010

Askja, czyli ladowanie na Ksiezycu



Askja jest znana z tego, ze w jej okolicach Armstrong i ten drugi, nie pamietam nazwiska, trenowali przed lotem na ksiezyc. I rzeczywiscie miejsce wyglada kosmicznie, piaski, glazy i spory krater, a w nim dwa jeziora, jedno wieksze, a drugie mniejsze, gdzie temperatura siega 22 stopni, a wiec dla takich amatorow cieplych zrodelek jak my, po prostu raj.
Z Egilstadir do wjazdu na pustynie zrobilismy okolo 80 km, a potem jeszcze z 20 na interiorze. Droga kiepska; kamienie, piasek, w najlepszym wypadku szutr i glina. Pierwsza noc spedzilismy na werandzie w opuszczonym domku letniskowym. Troche chlodniej niz w namiocie, ale Lukasz mowil, ze chrapalem, wiec odpoczynek raczej udany.
Nastepnego dnia mielismy wstac wczesniej, ale sie nie udalo, jak zwykle zreszta... Tego dnia, by dotrzec do Askji musielismy przejechac ponad 90 km. Rowerem w interiorze taki odcinek to naprawde niezle wyzwanie, tym bardziej kiedy jedzie sie 910, czyli jedna z trudniejszych tras w interiorze. 910 w polowie usypana jest z kamieni, a w polowie ze zwiru i piasku, po ktorych nie da sie po prostu jechac i trzeba pchac, o czym nie wiedzielismy oczywiscie...

Nasze safari zaczelismy 0 9:30, a skonczylismy 0 24, czyli 14 godzin w siodle!
Najbardziej martwilismy sie o rowery, bo wjechalismy w niezly teren rowerami w zasadzie trekkingowymi - szerokosc opon 1,6 i 1,7 - z powaznym bagazem. Najbardziej dostaly bagazniki, ale przetrwaly. My za to wygladalismy jak zjawy. Lukasz nabawil sie dodatkowo po drodze drobnej kontuzji achillesa...
Na interiorze najgorszy jest piasek. Na poczatku kiedy trasa byla kamienista, jechalismy powoli, ale jechalismy. Kiedy jednak zaczal sie piasek, jazda sie w zasadzie skonczyla. Albo jechalismy jak na lodzie, meczac sie nieproporcjonalnie do przebytego dystansu, albo pchalismy rowery. W sumie 10-20 km pchania. Po drodze bylo kilka brodow, ale byly dosc plytkie, wiec stanowily raczej atrakcje niz przeszkode.
W koncu dojechalismy we mgle, ktora potegowala poczucie zagubienia i narobila nam niezlego pietra. Lukasz poszedl od razu spac. Ja skierowalem sie do kuchni, zjadajac 3 kaszki manne, bo po ciemku nie widzialem co biore. Brudny spocony i zapchany kaszka poszedlem spac kolo 1 w nocy. Przebyty dystans 94 km.
Poranek piekny. Po mgle ani sladu, slonce i niebieskie niebo, jak nie na Islandii. Ladna pogoda, super camp i wyjatkowy krajobraz. Szybko wiec zapomnielismy o wczorajczych trudach.
Z rana po obfitym sniadaniu ruszamy na glowna atrakcje: jezioro w kraterze wulkanu. Reczniczek, zel pod prysznic i na plaze (16km).
Te mniejsze jeziorko, urocze. Cieple, blekitne oczko, ktore otaczaja mieniace sie w roznych kolorach skaly. Woda smierdziala siarka, ale byla czysta, a co najwazniejsze ciepla... Dziwne uczucie, po zanuzeniu glowy, dzwiek jakby woda wrzala. W koncu jestesmy na wulkanie!
Tego dnia mielismy jechac dalej, ale bylismy tak zmeczeni, ze postanowilismy zrobic sobie dzien odpoczynku, tym bardziej, ze miejsce warte poswiecenia dluzszego czasu.




Tymczasem poznalismy pewnego Niemca, ktory przyjechal z przyczepka i jak sie okazalo jest na interiorze po raz trzeci i generalnie ma obsesje na punkcie islandzkiej pustyni. Kiedy powiedzielismy mu, ze przyjechalismy 910 pokiwal glowa z uznaniuem i stwierdzil, ze tylko Polacy wybieraja ten odcinek i wyciagnal z tego wniosek, ze jako narod mamy sklonnosci sadomasochistyczne. Cos w tym jest...


Z powrotem wracalismy droga 88. Nasz znajomy Niemiec dal nam 2 pumpernikle, po dacie waznosci, ale ciagle dobre i smaczne. Zapasy nam sie skonczyly wiec te chlebki sprawily nam wielka radosc. 88 miala byc lepsza od 910, ale byla lepsza jedynie odrobine. Oczywiscie nie obylo sie bez pchania roweru. Spalismy niedaleko drogi. Tego dnia wrocil deszcz.
Stan licznika 84 km. W sumie w interiorze 210 km.