Ostatni etap podrozy przebiegal przez Wlochy. Pierwsze dwa dni zabralo nam dotarcie do podnoza Dolomit, a trzeci dzien poswiecilismy na ich pokonanie. Wszystkie noclegi mielismy bardzo udane, gdyz za kazdym razem spalismy na ladnej lace przy domach. Ostatni kemping natomiast byl juz w Dolomitach z widokiem na szczyty i czysta choc lodowata rzeke. No i zostalismy przyjeci w starym dobrym stylu. To znaczy, kiedy sie przedstawilismy i pochwalilismy licznikami, ofiarowano nam cos do jedzenia i piwo. Wspaniale zakonczenie prawie dwumiesiecznego biwakowania!
Dolomity sa naprawde piekne, a miasteczka w nich polozone czyste i dopieszczone jak te w Szwajcarii. Jedyny mankament to wysokie ceny i spory ruch na drogach, wydawaloby sie trudno dostepnych, bo polozonych w koncu w gorach. Po drodze widzielismy diesiatki kolarzy, w wiekszosci na lekkich (i z pewnoscia drogich) rowerach szosowych. Do pokonania mielismy kilka przeleczy w tym slynna Val Gardene, ktora jest polozona na 2121 metrow. A potem dlugi zjazd (ponad 30 km), az do Klausen, gdzie mielismy zarezerowany nocleg u znajomego, ktorego poznalem na wyprawie w Norwegii. Co prawda nie bylo go tego dnia, ale bez problemu zainstalowalismy sie u jego rodzicow.
I tak zakonczyl sie nasz ostatni dzien pedalowania. Po prawie dwoch miesiacach jazdy i ponad 6 tys. km odczuwalem zmeczenie zarowno fizyczne jak i psychiczne, tym bardziej ze ostatnie dni byly dosc wymagajace z dzienna srednia 150 km.
W Klausen spedzilismy dwa dni, glownie leniuchujac. Pospalismy, podjedlismy, poplywalismy w miejscowym basenie, a wieczorem pospacerowalismy po starym miescie, ktore uchodzi za najpiekniejsze w calych Wloszech.
Co ciekawe, choc ciagle formalnie jestesmy we Wloszech, czujemy sie jak w innym kraju. Wszyscy mowia po niemiecku i panuje tu niemiecki porzadek, ktory kontrastuje nieco z wloskim temperamentem. Jestesmy w koncu w centrum poludniowego Tyrolu, ktory nie bez powodu stanowi autonomiczna prowincje Wloch.
Dolomity sa naprawde piekne, a miasteczka w nich polozone czyste i dopieszczone jak te w Szwajcarii. Jedyny mankament to wysokie ceny i spory ruch na drogach, wydawaloby sie trudno dostepnych, bo polozonych w koncu w gorach. Po drodze widzielismy diesiatki kolarzy, w wiekszosci na lekkich (i z pewnoscia drogich) rowerach szosowych. Do pokonania mielismy kilka przeleczy w tym slynna Val Gardene, ktora jest polozona na 2121 metrow. A potem dlugi zjazd (ponad 30 km), az do Klausen, gdzie mielismy zarezerowany nocleg u znajomego, ktorego poznalem na wyprawie w Norwegii. Co prawda nie bylo go tego dnia, ale bez problemu zainstalowalismy sie u jego rodzicow.
I tak zakonczyl sie nasz ostatni dzien pedalowania. Po prawie dwoch miesiacach jazdy i ponad 6 tys. km odczuwalem zmeczenie zarowno fizyczne jak i psychiczne, tym bardziej ze ostatnie dni byly dosc wymagajace z dzienna srednia 150 km.
W Klausen spedzilismy dwa dni, glownie leniuchujac. Pospalismy, podjedlismy, poplywalismy w miejscowym basenie, a wieczorem pospacerowalismy po starym miescie, ktore uchodzi za najpiekniejsze w calych Wloszech.
Co ciekawe, choc ciagle formalnie jestesmy we Wloszech, czujemy sie jak w innym kraju. Wszyscy mowia po niemiecku i panuje tu niemiecki porzadek, ktory kontrastuje nieco z wloskim temperamentem. Jestesmy w koncu w centrum poludniowego Tyrolu, ktory nie bez powodu stanowi autonomiczna prowincje Wloch.
Brakowało tych wszystkich zdjęć.Ożyło:)
OdpowiedzUsuńA i owszem, ozylo...teraz tylko film jeszcze!
UsuńChoroba ta jest do tego zaraźliwa ;) Natchniona blogiem wybrałam się wczoraj rowerkiem na 30km wycieczkę do Zawoi :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Gosia