Winterson

"There are times when it will go so wrong that
you will barely be alive, and times when you realise that
being barely alive, on your own terms, is better than
living a bloated half-life on someone else`s terms
"

Jeanette Winterson

wtorek, 17 września 2013

Podsumowanie


Czas: 14dni. Dystans:1780 km. Średnia dzienna: 127km.
Biorąc pod uwagę trasę, wyznaczoną przez najwyższe przełęcze Alp, jest to znakomity wynik. Kiedy ktoś mnie pytał po powrocie: jak było?, często odpowiadałem intensywnie. Dosłownie 2 dni płaskiego terenu, a reszta to podjazdy i oczywiście zjazdy, którym jednak zawsze towarzyszyło troche stresu, w zwiazku z niepewnymi hamulcami. Oczywiście mogliśmy dać sobie więcej luzu i rozciągnąć jazdę o jeszcze 2 dni. Tyle, że pokonanie tej trasy równo w 2 tygodnie (w sobote wystartowaliśmy i w sobotę wróciliśmy, mniej więcej o tej samej godzinie) dało nam sporo satysfakcji, a poza tym mieliśmy wolną niedzielę, by wrócić do polskiej rzeczywistości.
Po raz pierwszy jechałem tak dużą grupą od początku do końca i co ciekawe, nie sluchalem ani razu muzyki przez telefon, ani tez nie udalo mi sie zaczac dobrze ksiazki. Tak absorbujace bylo to towarzystwo:) O zaletach i wadach podrozowania w grupie pisac nie bede, bo tu kazdy ma swoje zdanie.
Trans Alps Trip okazał się wyprawą rowerową z prawdziwego zdarzenia. Kondycyjny wycisk, zmienna pogoda, awarie, dzikie noclegi i niezapomniane widoki. Fizycznie nie bylo łatwo,bo zdarzały się dni, kiedy musieliśmy podjeżdżać 40 a nawet 50 km w górę. Pogoda była generalnie dobra, choć czasami upal dawal sie we znaki, a noce w górach bywały dość chłodne. Na szczęście deszcz padał głównie, kiedy byliśmy juz w namiotach. Spaliśmy wyłącznie na dziko. Ze znalezieniem noclegów nie mieliśmy większego problemu, poza zurbanizowaną częścią Włoch, gdzie jednego wieczoru, przejechaliśmy sporo kilometrów, żeby coś w ogóle znaleźć. Skończyło się happy endem i spalismy na boisku. Innego dnia z kolei zostaliśmy wyproszeni z przystani, ale pokazano nam zastepcze miejsce i tez wszystko skonczylo sie dobrze. Co do sprzetu, to poza kilkoma szprychami i dwiema złapanymi gumami, braciszkowi pekla tylna obrecz, ze nie mogl kontynuowac jazdy. Na szczęście udalo nam sie znaleźć zapasowe kolo i jakos doczlapac do konca. Pamietajcie tylne kolo to podstawa!
Podsumowując, wycieczka zakończyla się sukcesem. Zrealizowaliśmy nasz plan nieomal w 100% i zobaczyliśmy jeden z najpiękniejszych zakątków Europy. Polecam!

czwartek, 12 września 2013

niedziela, 21 lipca 2013

Ostatnie przełecze

W parku na kempingu, znalezlismy rower, taki szrot, ale kolo tylne mial ok. Krzysiek postanowil je zamontowac do swojego krazownika. Poszlo gladko, nawet nie trzeba bylo regulowac przerzutki. Piszczalo wprawdzie niemilosiernie i bylo krzywe, ale krecilo sie i mozna bylo ustawic tylni hamulec, co akurat bylo istotne, bo zostaly nam jeszcze dwie przelecze.
Pierwsza na liscie byla Gavia. Jedna z najtrudniejszych przeleczy. Nie jest moze najwyższa, 2621 m, ale ma spore nachylenie, do 15%. Poza tym droga wąska i klimat dosc surowy. Krzysio, chyba jako jedyny w kolarskiem historii Włoch, wjechał na Gavie, z zapasowym kolem. Na szczycie wygladal jak duch i nic nie mowił. Wspólna fotka i w dół!
Ostatnia z listy została duma Włoch - Passo Stellvio 2757 m. Bylo popoludniu, wiec postanowilismy podjechac pod nia tylko kawalek i poszukać jakiegoś przyzwoitego miejsca pod nocleg.Od strony Bormio nie jest jednak to takie łatwe. Podjechaliśmy w końcu na 2000 metrów, pod charakterystyczny zygzak i tam rozbiliśmy sie bez wody i jedzenia na opadajacej nisko w dół polanie. Było zimno, a w nocy rozpadało się. Iście górski kemping. Z samego rana ruszyliśmy do ataku szczytowego, zęby myjąc po drodze. Ostatnie 10 km wjechaliśmy w 2 godziny, nie spiesząc się specjalnie. Mimo sporej wysokosci zdobycie Stelvio poszło nam całkiem sprawnie.
Z przełeczy byl zjadzd na prawie 70 km, prosto do Austrii, a stamtad jeszcze kilkadziesiat kilometrów, do miejsca naszego parkingu Nassareith.
Dojechalismy rowno po 2 tygodniach, robiac łącznie 1780 km. Super wynik, jak na taka trase.
Wkrótce zdjęcia i film!

























Poranne bombardowanie

Kolejny dzień staraliśmy się utrzymać mocne tempo i wyrobić się w wyznaczonym terminie, co bylo w naszym zasięgu, pod warunkiem pewnej mobilizacji i zdyscyplinowania. Kiero zasypiał w siodle, Artur gubił rzeczy, a Krzysia trapiły awarie. Najpierw guma z przodu, potem kolejna szprycha i na koniec znowu guma tym razem z tyłu. To jednak pikuś, w porównaniu z tym, co działo się z obręczą. Odpadł kawałek o dlugości okolo 15 cm. Poskładaliśmy to co zostalo tasma i guma i pojechaliśmy dalej z myśla, że lada moment wszystko się rozpadnie. Udało się dojechać do Sordio, gdzie mieliśmy najbardziej udany kemping, tuz przed miastem w parku. Zielono, lawki, widok na gory i biezaca czysta woda,co w centralnej części Włoch jest problemem.
Rano kierownik, jak zawsze, obudzil sie pierwszy, a tu seria jak z karabinu. Mysle sobie, znowu deszcz, ale ustało...Aż znowu, tyle, że mocniej, wygladamy z Arturem i okazuje sie, że włączano zraszacze. Obserwujemy drugi namiot, w którym smacznie śpi Marcin i Krzysio, aż łubu-dubu. Oni: co jest?! A my w śmiech. Rechotalismy tak jakis czas, poki nie otworzyl sie zawor metr od nas i trzeba bylo sie ewakuować!




środa, 17 lipca 2013

Italian Job

Nasza robota we Wloszech polega na szybkim dostaniu sie do jezior na polnocy, a pozniej do dwoch ostatnich przeleczy. Nasz plan realizujemy uruchomiajac pociag. Jedziemy na cztery zmiany, odpoczynek i od nowa. Potem wymiotujemy i zjezdzamy na kemping:) Z tym ostatnim we Wloszech nie jest latwo. Wczoraj trochę się najeździlismy, żeby coś znaleźć i wkońcu się udalo na boisku piłkarskim. Byloby perfekcyjnie gdyby nie burza w nocy. Pociag grzeje naprawde rowno, dystans z wczoraj 162 km.
Kemping był zaplanowany nad lago Maggiore. I rzeczywiście udało się. Rozbijamy sie na przystani. Kapiel, gotowanie, piwko, gadka-szmatka, a potem spac. Az nagle pojawia sie jakis mezczyzna w samochodzie i oznajmia, ze musimy sie zbierac, bo tu nie wolno sie rozbijac. Mozecie sobie wyobrazic nasze samopoczucie kiedy paradowaliśmy ze wszystkimi gratami w nocy na rowerze. Na szczescie pokazano nam alternatywna miejscówke i wszystko skonczylo sie dobrze, choc nieco późno:)
PS. Pozdrowienia dla Wiktorii, Daniela i Tanii od Artura. 







Najwyzsza przelecz!

Cime de Bonette mierzy 2802 m. i to czyni ja najwyższaprzelecza Alp. Cime z francuskiego oznacza szczyt i rzeczywiscie precyzyjniej mówić o szczycie, gdyż sama przelecz liczy sobie 2715 m. a dalej jest poprowadzona okrezna droga do szczytu. Zeby sie do niego dostac musielismy najpierw wjechac na inna przelecz  Col de Vars - 2100. Czesc trasy pokonalismy poprzedniego dnia, pozostala nastepnego. Bonette ma przewage nad innymi przeleczami nie tylko pod wzgledem wysokosci, ale takze dlugosci podjazdu . Liczy on az 23km . Trasa przebiega przez kilka gor i naprawde czuc w nogach jej rozpietosc. Moze nie jest najpiekniejsza ale ma swoj osobliwy surowy klimat. Zjazd jest rownie dlugi jak podjazd i wymaga jak zawsze duzo ostroznosci.
Zeby dostac sie do Wloch musielismy zaliczyc jeszcze jedna przelecz Col de Lombarde 2350m. Mamy juz naprawde dość. Wieczorem kiedy przebieralismy miejsca nad kemping zlapala nas ulewa. W ten sposob przesiedzielismy godzine czasu pod scianka wspinaczkowa przykryci namiotem.